„Królowa cieni‟ – Sarah J. Maas [recenzja]


UWAGA! - sam opis książki zawiera spoilery dla osób, które jeszcze nie przeczytały "Korony w mroku". Zostaliście uprzedzeni i czytacie resztę recenzji na własną odpowiedzialność. Dodatkowo post nie zawiera spoilerów dotyczących samej "Królowej cieni". Zapraszam do lektury!

Powraca, by podpalić świat
Nadchodzi moment ostatecznej walki z królem Adarlanu. Celaena Sardothien traciła wszystkie bliskie jej osoby. Ale Zabójczyni Adarlanu już nie istnieje. Z Wendlyn powraca Aelin Ashryver Galathynius - królowa Terrasenu, która planuje odzyskać należytą jej władzę oraz uwolnić magię. Z pomocą starych oraz nowych przyjaciół postanawia zawalczyć o koronę.

Nie mogłam się doczekać czwartego tomu od kiedy trzeci zawitał na mojej półce. Muszę przyznać, że od tej serii jestem uzależniona i szczerze ją uwielbiam. "Dziedzictwo ognia" tworzyło przede wszystkim portret psychologicznych głównej bohaterki oraz budowało podwaliny pod nadchodzącą wojnę. Konflikt się zagęszczał, postacie stawały przed ciężkimi wyborami, które polaryzowały ich stanowiska wobec nadchodzącej wojny. I chociaż akcji za wiele tam nie było, dla mnie był to dotychczas najlepszy tom. A jak się ma sprawa w przypadku "Królowej cieni"?

Akcja ponownie przedstawiona jest z perspektywy różnych bohaterów. Zarówno tych, które poznaliśmy już w poprzednich tomach jak i całkiem nowych, którzy mogą mieć większe znaczenie w kontynuacji. Jeżeli chodzi o miejsca to fabuła rozgrywa się w otoczeniu Aelin, czyli w Rifthold oraz w Morath, gdzie stacjonują wiedźmy. I chociaż te miejsca w poprzednim tomie zdawały się odległe, to teraz postacie wchodzą ze sobą w interakcje i obiecuję wam, że jest to jeden z ciekawszych wątków w "Królowej cieni".

W przypadku postaci sytuacja ma się troszeczkę gorzej. Zacznijmy od głównej bohaterki, przy której nie byłam w stanie przestawić się, że zamiast Celaeny mam Aelin. Przez trzy tomy (właściwie siedem, wliczając prequele) przywykłam do Zabójczyni Adarlanu, a nie królowej Terrasenu o zupełnie innym imieniu. Szczęśliwie doszło do momentu, w którym udało mi się przestawić i mogłam skupić się na charakterze bohaterki. I co mnie zaniepokoiło, to fakt, że Celaena wydawała mi się momentami zaskakująco irytująca. Ten przykry los podzielił również Chaol, który nawet częściej podnosił mi ciśnienie swoim gadaniem. Jednak gdyby się nad tym zastanowić, to ich zachowania były całkiem logiczne i fakt, że ja byłam zdenerwowana w ostatecznym rozrachunku nie jest taki zły. W końcu lepiej, aby budzili jakiekolwiek emocje niż żadne. A po drugie - ich reakcje miały jakieś logiczne uwarunkowania.


Elementem, który mi się spodobał, ale nie zdziwiłabym się, gdyby kogoś zirytował było swatanie wszystkich dookoła. Nie działa ono wprost, spokojnie - nikt się nikomu nie oświadcza. Jednak widać, że Maas stworzyła podwaliny niemal każdej postaci pod przyszły związek. Każdy fan bez problemu znajdzie tutaj swoje OTP, któremu będzie chciał kibicować. Poza tym fakt, że pojawia się tyle związków ma w sobie jeszcze jeden plus, na który uwagę zwróciła mi koleżanka - szczęśliwie wszyscy dookoła nie rzucają się już tylko na Celaenę/Aelin jakby była jedyną kobietą w serii.

Sarah J. Maas dostaje ode mnie wielkiego plusa za nawiązywanie do prequeli. Uwielbiam, kiedy postacie, wydarzenia czy przedmioty z tych czterech nowelek mają znaczenie w tomach. Tym razem nie jest inaczej i postać z prequeli pojawia się w zupełnie nowej roli. I z miejsca polubiłam tę osobę, choć wcześniej się na to nie zapowiadało!

Książka jest długa i przepełniona akcją. Co rusz pojawia się nowy problem, który trzeba rozwiązać, nowa postać, której trzeba stawić czoła albo walka, którą trzeba stoczyć. Przez całą lekturę ani na moment nie mogłam się nudzić, bo po prostu nie było na to miejsca. Są momenty, w których można się wzruszyć, zaśmiać, poczuć ulgę albo kibicować Aelin w boju. Podobały mi się spiski, sekrety, wodzenie czytelnika, a potem zaskakiwanie go, że jednak jest trochę inaczej. 

I przede wszystkim: uwielbiam zakończenie, które zamyka pewien rozdział w historii. Przed nami jeszcze dwa tomy, ale tym razem nie mamy cliffhangera jak w przypadku "Królowej cieni" czy "Dziedzictwa ognia", tylko swoistą klamrę. I choć w głowie czytelnika pojawiają się kolejne pytania, to przynajmniej wiemy, że jakieś wątki zostały doprowadzone do końca. Jednakże spokojne zakończenie nie zmienia faktu, że nie mogę doczekać się polskiej premiery "Empire of Storms"!

Komentarze

  1. Mnie się książka bardzo podobała, zwłaszcza 2 cześć, ha! Masz może konto na lubimy czytać? o! albo na filmwebie albo gdzieś gdzie oceniasz książki i filmy jednocześnie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam, choć rzadko kiedy piszę tam recenzje przeczytanych książek - http://lubimyczytac.pl/profil/59034/sal

      Usuń
  2. Spodziewałam się znacznie dłuższej notki z powodu grubości książki, ale rozumiem, że wtedy byłoby pełno spoilerów :D Nie mogę się doczekać, żeby przeczytać, więc będziesz musiała mi na następny raz przywieźć ze sobą ;) Rowan <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak poza tym, co to są za postaci na rysunku? Bo rozpoznałam tylko trzy, cztery...

      Usuń
    2. Tak, gdybym spoilerowała w tej recenzji, to byłaby ona o wiele dłuższa. Jak przeczytasz, to porozmawiamy!
      Od lewej: Nehemia, Celaena, (Lysandra, Evangeline, Nesryn, Elide), Manon, Sorscha, Kaltain. Te w nawiasie są w nim dlatego, że właściwie pojawiają się dopiero w czwartym tomie.

      Usuń
  3. Jak to Chaol cię irytował? o.O Nie wiem czy chcę dotrzeć do tomu, gdzie Chaol zacznie mnie irytować...
    Ogółem mi Szklany tron się podobał, ale jakoś nie mam takiego musu na dalsze tomy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiałam go, ale chyba presja, której był poddany w czwartym tomie negatywnie na niego wpłynęła i miałam momenty, że chciałam go udusić. Ale jego zachowanie było całkiem logiczne, więc nie było tak źle.
      A szkoda! Myślę, że i tak powinnaś je przeczytać :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Copyright © Kulturalna meduza